Archiwa miesięczne: Sierpień 2025

O wzrastaniu

Małe dziecko przyjmuje świat w sposób całkowicie bezwiedny. Podobnie przyjmuje samego siebie, jako punkt w tym świecie, który go otacza i czaruje swoją pierwszoraźnością. Jednak w pewien całkowicie nieświadomy sposób, niczym małe zwierzątko, rozumie siebie takim, jakie jest. Gdy sięgamy pamięcią do tych pierwszych chwil naszego istnienia, możemy jeszcze w bladym wspomnieniu przywołać ową pierwotną jedność życia, nieskażoną żadną myślą.

Potem jednak dorastamy. Jedną z fundamentalnych cech tego procesu jest to, że przestajemy siebie rozumieć. Widać to szczególnie u nastolatków, których mózg jest jeszcze w budowie, ale już stawia pewne pytania. W najtrudniejszym z tych pytań nastolatek zapytuje siebie o to, kim jest. Bo oto odkrywa siebie, ale to odkrycie jest tożsame ze stwierdzeniem, że siebie nie rozumie. Stąd tyle pytań o wszystko, z którymi i ja się spotykałem, ucząc lata temu w liceum.

Tak, nastolatek szuka odpowiedzi, bo uświadomił sobie, że sam jest jednym wielkim pytaniem. Dziś zapewne szuka tych odpowiedzi w internecie. W latach dziewięćdziesiątych, gdy byłem nauczycielom filozofii, czasem bywałem obiektem takich zapytywań. Czułem, że wynikają one właśnie z niezrozumienia tego, kim się jest. Chaos tych młodzieńczych poszukiwań jest najcenniejszą rzeczą, jaka im się przydarza, chociaż, niestety, sami o tym nie wiedzą.

Z czasem jednak nastolatek dorasta. W pewnym wieku postanawia, że już wie, kim jest. To oczywiście złudzenie, spowodowane tym, że zaprzedał swoją duszę systemowi społecznemu i stał się trybikiem w maszynie życia. Trybik na pewno wie kim jest. Smutno mi jednak po latach spotykać tych już niemłodych ludzi, którzy udają, że wiedzą kim są. Najważniejsze bowiem to przez całe życie wzrastać, wychodząc od jednego stanu nierozumienia siebie ku drugiemu stanowi nierozumienia siebie, zwykłe jeszcze większemu. I tak wzrastać aż do śmierci. Która jest naszym największym niezrozumieniem siebie.

O snach

Dla starożytnych Greków sny były przesłaniem od bogów. W Iliadzie Agamemnon śni o Nestorze, który mówi mu: „Mnie wysłuchaj bez zwłoki, bo jestem Zeusa posłańcem”. Sny były zatem wyrazem woli wyższych bytów, zwanych bogami. Hermes był określany mianem przewodnika snów. Asklepios pojawiał się w snach chorych penitentów i ogłaszał im, jakie jest lekarstwo na ich dolegliwości. Eurypides nazywa Matkę Ziemię „Matką czarnoskrzydłych snów”. To pokazuje, że często sny kojarzono ze sferą chtoniczną, i z bóstwami, które nią rządziły. Można by wymieniać jeszcze wiele przykładów. Mnie jednak zainteresował jeden.

Ajschylos w Prometeuszu skowanym twierdzi, że Prometeusz był tym, który wynalazł interpretację snów. Tak przynajmniej ujmuje to C.A Meier w swojej książce Healing Dream nad Ritual. To niesamowicie ważna uwaga. Dlaczego? Bo interpretacja snów ma dwie podstawowe odmiany. Jedna chce niejako zbliżyć treść snów do świadomości i w ten sposób nawiązać kontakt z nieświadomością. Druga chce jak najbardziej zbliżyć świadomość do snu, aż do granicy jego rozpuszczenia się w nieświadomości. Mnie bliższa jest pierwsza odmiana, którą możemy tu nazwać prometejską. Drugą możemy dla równowagi nazwać dionizyjską.

Prometeusz jest znany z tego, że wykradł ogień bogom i przekazał go ludziom. Jeśli weźmiemy pod uwagę słowa Ajschylosa, to ogień – będący źródłem światła, a więc świadomości – jest też tym co oświetla ciemne strony nieświadomości, umożliwiając ich poznanie. Interpretujący sny w sposób prometejski niejako „wykrada” zatem ogień ze świata nieświadomości, by doprowadzić do przemiany świadomości. Sny są niby bąble z dna oceanu, jako pięknie nazwał Joseph Campbell, i niosą ze sobą zarówno energię, jaki wiedzę konieczną do połączenia świadomości i nieświadomości.

W dionizyjskim podejściu do snów włączamy je w strumień naszych wizji i skojarzeń, łączymy się z nimi w jak najszerszym obszarze skojarzeń, czy to astrologicznych czy innych. Zanurzamy się w sny i pozwalamy im tworzyć naszą rzeczywistość, czy to prowadząc aktywną imaginację czy stosując jakieś jeszcze bardziej ezoteryczne metody. To podejście zawsze było obecne w ludzkiej kulturze, a nawet dominowało w pracy ze snami. Dziś jednak, przynajmniej moim zdaniem, świadoma postawa powinna zająć właściwe jej miejsce i wypowiedzieć swoje zdanie na temat snów, jako równorzędnych partnerów w dyskusji.

Oczywiście obydwa podejścia w pracy ze snami są komplementarne. W zależności od sytuacji i śniącego można je stosować wymiennie. Jest to dobrze widoczne w podejściu Junga, który interpretował sny po prometejsku, ale w razie potrzeby polecał aktywną imaginację, by głębiej i bezpośrednio odwiedzić świat nieświadomości – chociaż zawsze z zachowaniem świadomej postawy. Pracujmy zatem ze snami, bo to jedna z najbardziej dostępnych metod poznania samego siebie. A czy jest coś ważniejszego w życiu, niż poznanie kim się jest?

O egotyzmie atrybucyjnym

Bardzo lubię psychologię. To jedna z najmłodszych z nauk, taka powiedzmy siedemnastolatka, nakręcająca się różnymi rzeczami, o których nieco starsze osoby już wiedzą od dawna. Ale jest zadziorna, bo zawsze jak coś odkryje, to tworzy natychmiast swoją nazwę. Mam dobry przykład. Egotyzm atrybucyjny. Brzmi ekstremalnie naukowo, nieprawdaż? A chodzi o znaną od wieków skłonność ludzi do przypisywania sukcesów swoim własnym zdolnościom, charakterowi, a porażek wszelkim czynnikom zewnętrznym: innym ludziom, pechowi, gwiazdom, bogom, duchom, programom rodowym, traumom z przeszłości kształtującym nasze obecne życie itd., itp. Zawsze wtedy, gdy zawodzimy i nasze życie staje się nie do zniesienia, winne jest coś z zewnątrz. Wszystko, tylko nie ja.

Tak, psychologia jest pełna nowych wspaniałych nazw (skojarzenia z Huxleyem nieprzypadkowe), które dla współczesnych ludzi brzmią naukowo i poważnie. Jednak są to tylko czyste nazwy, jak mówili średniowieczni filozofowie – flatus vocis (co można przełożyć jako „powiew dźwięku”). Na takich konstruktach polegają wszelkie nauki humanistyczne i społeczne, które odkrywają coraz to nowe nazwy dla dawno znanych rzeczy. Potem te konstrukty przedostają się do dyskursu potocznego i kształtują coś, co trafnie się nazywa pop-psychologią, która nas tu interesuje. Bo publika nie czyta dawnych rzeczy, nie zna literatury czy filozofii – od Homera i Platona po Szekspira, Dostojewskiego, Nietzschego, Manna, Kafkę, Hessego i wielu innych – w której psychika człowieka została wiernie opisana już lata i wieki temu. Karmi się współczesnym chłamem terapeutycznym i papką poradnikową.

Miałem przyjaciela, któremu zmarło się rok temu (miał 69 lat). Przez całe dorosłe życie próbował sobie poradzić z traumami z dzieciństwa. Warsztaty terapeutyczne, grupy, terapia własna i setki przeczytanych książek psychologicznych. Wszystko na darmo. Karmił się współczesną wiedzą psychologiczną. Był prostym człowiekiem, wierzył we wszystko, co mówili mu terapeuci i co wyczytał w książkach. I ta wiara mu nie pomogła. Dlaczego? Metaforycznie mogę ująć to krótko: to trochę tak, jakby w ramach diety połykać tylko tabletki zapisane przez lekarza, zamiast karmić duszę prawdziwą strawą. Nigdy nie udało mu się wzrosnąć ponad to, czym się karmił. Nie tylko on, znam dziesiątki osób, które próbują sobie poradzić ze swoim życiem bazując na płytkiej wiedzy psychologicznej. Efekty są podobne – dużo pięknych słów, zero skuteczności.

A wracając do egotyzmu atrybucyjnego to jest nowa nazwa na to, co Freud nazwał mechanizmami obronnymi ego. No, ale Freud nie dla wszystkich dziś brzmi dobrze, to trzeba wymyślić nową nazwę, nowy powiew dźwięku. Pewnie za kolejne sto lat psychologia będzie propagował nową, jeszcze bardziej naukową nazwę. Będzie już wtedy miała jakieś osiemnaście, a być może nawet dziewiętnaście lat. A jak dobrze wiemy, nastolatkowie uważają się w tym wieku za dorosłych, że będę się trzymał metafory z początku tego wpisu. Dla nastolatki bycie dorosłą jest tym, co dla psychologii bycie nauką, czyli czymś nieosiągalnym i niepotrzebnym. Ludzka psychika nie potrzebuje nauki. Nauka jest w miarę dobra dla badania elektronów – chociaż nawet tu dobrze wiemy, że nie pojmujemy ich zachowania – a człowiek nie potrzebuje żadnej metodologii, tylko współczucia i zrozumienia.

O moim pesymizmie

Jakiś czas temu zostałem zapytany, jak tam z moim pesymizmem, którym epatowałem na blogu jeszcze parę dobrych lat temu. Otóż mój pesymizm ma się dobrze, a nawet jeszcze lepiej niż wówczas. Wtedy koncentrowałem się na kryzysie klimatycznym, a ten jest w tej chwili w pełnym rozkwicie, i ludzkość nic a nic nie robi w tej sprawie. Tak więc, jak w jednym z wpisów rok temu zadeklarowałem, już nie będę pisał o takich sprawach, bo i tak mamy przechlapane. Co nie znaczy, że temat kryzysu klimatycznego zniknął z mojego pola widzenia. Tylko jest tak, że mój pesymizm mówi mi, że i tak nic tu nie podołamy.

Od tych paru lat dołączyły się jeszcze wojny, bliższe i dalsze. A co gorsze, zmieniła się atmosfera mentalna ludzkości – już teraz się spokojnie mówi o trzeciej wojnie światowej, jakby to było coś nieuchronnego, ba, koniecznego. Analitycy polityczni, specjaliści od geopolityki, media – wszyscy nadają na jednej fali. I to jest to, co karmi mój pesymizm – totalna, wszechobecna głupota. Jak była pierwsza wojna światowa, potem druga, to teraz będzie sobie trzecia. Bo co, do trzech razy sztuka? Zabijamy się, bo wtedy jest wesoło. Mój pesymizm jest osadzony głównie na ocenie tego nędznego gatunku, jakim jest homo sapiens. A ta ocena spada z każdym rokiem, w tej chwili sięgając już samego dna. Ten gatunek nie ma przyszłości. Sam sobie kopie grób. Osiem miliardów idiotów, szukających nieustannie sposobu, by jeszcze coś spieprzyć i zniszczyć. Parafrazując znane powiedzenie: planeta piękna, tylko ludzie kurwy.

Dodajmy do tych wesołych wieści jeszcze nieunikniony kryzys finansowy, który nastąpi w ciągu paru lat. Czyli mniej lub bardziej globalna plajta. A może jeszcze jakaś epidemia? A może kolejny debil na prezydenta, co preferują ostatnio wszystkie narody? A może jeszcze trzęsienia ziemi, tsunami, bo planeta już nie wytrzymuje tych pełzających po niej pcheł, zwących się ludźmi? Wszystko to, co wymieniłem, przydarzy się do 2030 roku albo wcześniej. Tak więc, spoglądając na rzeczywistość wokół mnie, trudno mi być optymistą. Ludzkość czeka albo żałosny koniec, albo nowe wieki ciemne. Dla wszystkich śmierć albo marna egzystencja w trybie postapo, a dla wybranych, których stać na posiadłości na Nowej Zelandii, przetrwanie. Nie, nie jest tak że jest źle, jak to drzewiej bywało – jest najgorzej jak tylko może być. Przed nami tylko ciemność.

Tak więc, mój drogi pytający przyjacielu, mój pesymizm ma się dobrze. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Kiedyś pewien rabin powiedział:„Ten świat to podrzędna rzeźnia”. Tak jest, a noże rzeźnickie są coraz doskonalsze. Ale nawet nie chodzi o noże. Szekspir ujął całkowity bezsens życia krótko i dosadnie w Makbecie:„Życie jest jedynie przelotnym cieniem; żałosnym aktorem, co przez godzinę puszy się i miota po scenie, po czym znika; opowieścią idioty, pełną wrzasku i wściekłości, a nie znaczącą nic.” Tak przyjacielu, pozostaje mi tylko cieszyć się, że już niedługo zejdę ze sceny. Było parę miłych chwil, ale one minęły i nigdy nie wrócą. Przypomnę tylko, mój przyjacielu, słowa piosenki Jima Morrisona: „This is the end, my beautiful friend, this is the end, my only friend, the end”.

O użytecznych słowach

Zawsze uważałem, że wszyscy ludzie są namiętnymi filozofami, w tym sensie, że przykładają dużą wagę do słów. Są przy tym także niedbałymi filozofami, bo to raczej język mówi nimi, niż oni językiem. Mówią dużo, coraz więcej, nie zwracając uwagi na sens i cel swoich słów. Nic zatem dziwnego, że od zawsze pojawiały się napomnienia, nie tylko w pismach filozofów czy w formie przysłów („milczenie jest złotem”), aby zważać na słowa. Znajdujemy jedno z takich napomnień w Nowym Testamencie: „Z każdego bezużytecznego słowa, które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu. Bo na podstawie słów twoich będziesz uniewinniony i na podstawie słów twoich będziesz potępiony” (Mt, 12, 36-37).

Ewangelista, jak widzimy, przykłada bardzo dużą wagę do słów. Uzależnia od nich nasz los, nasze zbawienie albo potępienie. Zwraca przy tym uwagę na bardzo znaczącą cechę słów, które wypowiadamy – ich użyteczność. Jakie to są te słowa, które są użyteczne? Czemu mają służyć? By odpowiedzieć na te pytania odwołam się do filozofii pragmatyzmu, jaką stworzył William James. Otóż według niego prawdą jest to, co użyteczne. Nie należy tego zdania odwracać, mówiąc, że to co użyteczne jest prawdziwe. Owszem, kłamstwo może być użyteczne, ale zawsze na krótką metę. Natomiast prawda, twierdzi James, jest użyteczna na długą metę, bo prowadzi do kontaktu z rzeczywistością.

Podobnie mówi Budda w Kalama Sutra (AN, 3.65): „Miejcie zaufanie do tego, co uznaliście za prawdziwe po długim sprawdzaniu – do tego, co przynosi powodzenie wam i innym”. Tylko te słowa są użyteczne, które po długotrwałym sprawdzeniu rzetelnym przynoszą mi powodzenie. Buddzie i ewangelistom chodziło o to samo – o prowadzenie życia wedle zasad sformułowanych w słowach, które są prawdziwe. Jeśli będziemy s-prawdzać te słowa, wedle których chcemy żyć – robiąc to długo i solidnie – to mamy szansę na dobre życie. Cały czas podkreślam długotrwałość sprowadzania. Nie wystarczy tylko coś usłyszeć i pójść za tym. Sprawdzanie słów jest bardzo istotnym elementem pracy duchowej nad sobą.

Ewangelia Jana zawiera sformułowanie, że prawda nas wyzwala (J,8,32). Prawda jest zatem użyteczna. A poznajemy, że jest prawdą wtedy, gdy stajemy się wolni. Są takie słowa, które wyzwalają, bo są słowa, które więżą. Ma to ogromny sens duchowy, ale tu skupię się na przykładzie psychologicznym. Często rodzic powtarza dziecku, że jest głupie i bezwartościowe. By odkryć prawdę o sobie, już w życiu dorosłym, takie dziecko musi spotkać kogoś, kto mu powie, że jest cenne i dobre. Oczywiście dorosłe dziecko powinno także te słowa sprawdzić, jak mawiał Budda. A jak je sprawdzi i okażą się prawdziwe – czyli użyteczne – może się nimi napawać, gdyż takie słowa przynoszą wolność.