O przerastaniu cierpienia

Gdy ksiądz profesor Józef Tischner umierał w 2000 roku na raka krtani i nie mógł już mówić, napisał na kartce znamienne słowa: „Nie uszlachetnia”. Cierpiał i odniósł się do swojego cierpienia w kontekście powszechnie znanej formuły „cierpienie uszlachetnia”. Jest wiele rodzajów cierpienia, które także mogły by być podsumowane słowami Tischnera. Skąd zatem owa formuła? Nie wiem, ale mogę powiedzieć, że jest ona skrótem właściwej formuły: „Cierpienie uszlachetnia, ale tylko wtedy, gdy je przerośniesz”.

Co mam na myśli? By cierpienie mogło uszlachetnić – cokolwiek to słowo znaczy – musimy je przerosnąć. Nie jest to łatwe. Zapewne dlatego ogrom cierpienia, jakie jest obecne w naszym świecie, jak dotąd zbyt dużo pozytywnego nie przyniósł. Być większym niż moje cierpienie, przerosnąć je, to zakłada wzrost, powiększenie obszaru mojego odczuwania, rekonstrukcję treści doświadczenia, które przyniosło mi cierpienie. To, wbrew temu co mi cierpienie narzuca samo z siebie, odkrycie tego, czym ono może być w moim życiu.

Cierpienie niesie ze sobą mnóstwo emocji, które są paliwem transformującym świadomość. Jeśli umiejętnie będziemy się z tym paliwem obchodzić, możemy cierpienie przerosnąć. Jeśli nie, spali nas ono na popiół. Umiejętne podejście do emocji jest bardzo trudne. Wymaga sporego wysiłku i dysponowania rozwiniętą samoświadomością. A przede wszystkim wymaga obiektywnego spojrzenia na siebie, cierpiącego. Bo cierpienie nas strasznie subiektywizuje, wyrzuca z orbity życia i wtrąca w egoistyczne myślenie „ja cierpię”.

Gdy ogień emocji nas przepali i będziemy już zdolni do refleksji, wtedy pojawia się możliwość przerośnięcia cierpienia. Wtedy możemy już spojrzeć na siebie nieco z zewnątrz i starać się zrozumieć. Tischnerowi nie było to dane, jego cierpienie zakończyło się śmiercią. Jeżeli my doświadczyliśmy jakiegoś cierpienia i przeżyliśmy, możemy podjąć wysiłek wzrostu. Dla małego dziecka ogromnym cierpieniem jest zniszczenie ulubionej zabawki. Gdy dorośnie, zrozumie, że jest czymś większym niż to cierpienie. Na tym polega życie, na wzrastaniu ponad cierpienie.

Anioł Ślązak i anioły

Niezwykle skromny człowiek, który w porywie mistycznej ekstazy wyrzekł słowa stanowiące esencję wszelkiej mistyki: „Ja wiem, beze mnie Bóg ni chwili żyć nie może/ Gdy sczeznę ja, ty też oddasz ducha, Boże”. Urodzony we Wrocławiu w roku 1624 jako Johann Scheffler. Po studiach w Strasburgu i Lejdzie powrócił na Śląsk. Wpłynęli na niego tacy reprezentanci mistyki śląskiej jak Daniel Czepko i Abraham von Franckenberg. W 1653 roku przeszedł na katolicyzm, przybierając imię Johannes Angelus Silesius. Swe główne dzieło, znane od 1675 roku jako „Cherubowy Wędrowiec”, zaczął tworzyć w czasie swojej konwersji. Niestety zakończył żywot jako katolicki ksiądz i polemista, atakujący w płytkich, aroganckich pamfletach protestantyzm.

Twierdził, że pierwszą księgę „Cherubowego wędrowca”, zawierającą ponad 300 epigramatów, napisał w cztery dni. To cecha każdej prawdziwej twórczości, że spływa ona jakby spoza nas, w natchnieniu i ekstazie. Jej treść jest odczuwana jako przychodząca do nas z zewnątrz, gdzieś spoza naszego ja. A jako taka może do nas sama przyjść i sama odejść. Ego nie ma tu nic do gadania, może tylko, jak to zwykle czyni, podłączyć się do źródła, które samo z siebie tryska poznaniem całkiem niezależnie od naszych świadomych chęci.

Przytoczę teraz piękną przypowiastkę. W 2001 roku uczestniczyłem w Instytucie Mikołowskim w spotkaniu poświęconym promocji tłumaczenia wyboru fragmentów „Cherubowego Wędrowca” dokonanego przez Marcina Brykczyńskiego i Jerzego Prokopiuka. Obecny wtedy na miejscu Jerzy Prokopiuk przytoczył powiedzenie, jedno z tych, które pozostają na zawsze w pamięci. Stwierdził, że niezrównane wersy „Cherubowego Wędrowca” tak rzeczywiście podyktowały Aniołowi Ślązakowi anioły, by go później, niestety, opuścić.

O wzajemnym troszczeniu się o siebie

Wszyscy ludzie ponoszą całkowitą porażkę w jednej sferze – jest to sfera relacji między mężczyznami a kobietami. Tu widzimy najwięcej cierpień, niekonsekwencji, złej woli, zależności, niechęci, uporczywych iluzji, infantylizmu. Po prostu ludzie są zbyt mali, by w związku szczerze się zatroszczyć o siebie. Zamiast wzajemnej troski obserwujemy nieustanną falę roszczeń i pretensji, które pojawiają się, gdy tylko minie miesiąc miodowy. Od tego momentu jedno chce usiąść na kolanach drugiego i zaskarbić sobie jego wyłączną troskę. Jednak jest to figura , której nie można zrealizować fizycznie, a tym bardziej psychicznie.

Ani jedno ani drugie nie rozumie, że związek jest po to, by wzajemnie się wspierać i dawać wolność. Zamiast tego uważają, iż ich partner/partnerka to ktoś, kto ma im wynagrodzić wszelkie frustracje dzieciństwa, dać to, czego nie dali rodzice, a w ostatecznej instancji po prostu zbawić. Dlatego związki nie wypalają, z powodu zbyt dużych wymagań, które ostatecznie prowadzą do rozczarowań, nienawiści do samego siebie albo do degustacji płcią przeciwną in toto. A tymczasem ze związku kobiety i mężczyzny rodzi się nowe życie, bez którego cały ten cyrk rozgrywający się na planecie Ziemia nie miałby miejsca.

Czy jednak wzajemna troska jest niemożliwa? Dlaczego nie umiemy tego robić? Najprostsza odpowiedź głosi, że nie jesteśmy do tego zdolni z powodu frustracji podstawowych potrzeb bezpieczeństwa i miłości w dzieciństwie. Jednak obwinianie rodziców nie ma sensu, gdyż oni także doświadczyli takich frustracji od naszych dziadków, a dziadkowie od naszych pradziadków… Bycie rodzicem to nic innego jak ciąg traum i porażek. Możemy przerwać ten łańcuch, jeśli odwołamy się do tego w nas, co nie podlega uwarunkowywaniom sięgającym pokoleń wstecz. Zwykle utożsamiamy się z tymi cechami osobowości, która jest wynikiem naszych starań do zaadoptowania się do warunków panujących w rodzinie. Jest więc ona w dużej mierze wynikiem zapomnienia tego, kim naprawdę jesteśmy. Nie uświadamiamy sobie, że jest w nas coś więcej niż bolesna pamięć przeszłości.

Czym jest to coś więcej w nas, co może nam pomoc? Można to nazwać naszym prawdziwym ja, ale czym ono jest? Tu opowiem o mojej ulubionej metaforze, która mówi, że jest w nas coś niezależnego i wolnego od wszelkich zawirowań, jak centrum cyklonu, które jest zawsze spokojne. Trudno nam uwierzyć, że coś takiego w nas jest, bo na co dzień jesteśmy pogrążeni w chaotycznym wirze naszej cierpiącej duszy. Ale jeśli mamy się wzajemnie troszczyć się o siebie, to nie jest to możliwe bez kontaktu z tym, co nas jest pierwotne i pozaczasowe. Związek, w którym troszczymy się wzajemnie o siebie to związek, który ma swe korzenie w owym centrum cyklonu, gdzie nie sięgają burze małych spraw, a także większych traum. Tylko tam możemy odnaleźć wolność i spokój, bez których tak trudno być ze sobą. Troszczmy się o siebie wzajemnie, dając partnerce/partnerowi warunki do tego, by był sobą.

O podsumowaniach

Mówi się, że koniec roku to pora podsumowań. Zawsze zastanawiało mnie, jak to z tymi podsumowaniami jest. Skoro bowiem prawie wszyscy bawią się, odpalają fajerwerki, otwierają szampana itd. czy to znaczy, że cieszą się w minionego roku, pełnego osiągnięć, radości, zysków i podbojów? Czy może raczej chcą zagłuszyć rozpacz, zapić porażki, stłumić niechęć do samego siebie i bliźnich, oszukując się, że przyszły rok będzie lepszy? Mój pesymizm podpowiada mi to drugie rozwiązanie. Co roku oszukujemy samych siebie, robiąc dobrą minę do złej gry zwanej życiem.

Moim zdaniem radosne obchodzenie nowego roku to rytuał apotropaiczny. Ma nas chronić przed podstawowym lękiem wiążącym się z tym, co ma nadejść, a co jest nieznane. Kiedyś zbiorowe struktury mentalne kazały lękać się potępienia i wierzyć w opatrzność boską, a dziś podobne struktury mentalne każą wierzyć w przyszły sukces i szczęście. Jedno i drugie jest tylko iluzją i by podtrzymać jej istnienie, musimy się oszukiwać. Nie będę się rozgadywał, bo szampan się mrozi, paczka przyjaciół i zimne ognie czekają, tak więc na koniec sparafrazuję tylko słynne powiedzenie Einsteina: „Nie wiem czy wszechświat jest nieskończony, ale jestem pewien, że ludzka zdolność do samooszukiwania jest nieskończona”.

O archetypie dziecka

Każdy mężczyzna ma szansę zostać ojcem, każda kobieta może zostać matką. Wystarczy tylko, by on spłodził, a ona urodziła. A wtedy dostają jeszcze jedną szansę: mogą zobaczyć w życiu swego dziecka obietnicę osobistego odrodzenia, ponownych narodzin w tym życiu. Niestety, prawie wszyscy rodzice nie korzystają z tej szansy, popełniają podstawowy błąd, chcąc by dziecko żyło ich życiem – tym przeżytym albo nieprzeżytym. Nazywają to podniośle wychowaniem. Ale co jest dobrego w uporczywych próbach zrobienia ze swojego dziecka takiego samego idioty, jakim się jest? To rodzice powinni kształtować swoje życie na obraz i podobieństwo swego wzrastającego dziecka, czerpać od niego siłę duchową do nieustannego tworzenia od nowa samych siebie. „Dziecko jest ojcem rodzica” mawiali alchemicy.

Tak o tym napisał kiedyś C.G. Jung:„Dziecko przygotowuje przyszłą przemianę osobowości. W procesie indywiduacji antycypuje ono ową postać, która zrodzi się z syntezy elementów osobowości świadomej i nieświadomej. Chodzi tu zatem o symbol jednoczący przeciwieństwa, o pośrednika, zbawcę, czyli tego, który przywraca całość i zdrowie”. Takim symbolem może być dla rodziców ich dziecko, gdyby tylko potrafili ujrzeć w nim element rzeczywistości symbolicznej, a nie obiekt do wychowywania. Drogi rodzicu – nie produkuj kolejnego kretyna. Chcesz być mądrym staruszkiem? Słuchaj dziecka.

No cóż, ale w ten wigilijny dzień zapewne wybierzesz się na kolejne martwe spotkanie w gronie rodziny, albo na kolejną martwą imprezę w klubie, albo na kolejną samotną nasiadówkę. Jeśli jesteś martwy, to wszędzie, gdzie się znajdziesz będzie drętwo. A dziecko jest żywe. Jest tym, co żywe w każdym z nas. Bo życie to coś znacznie więcej niż rytuały, nawyki, konieczności. To absurdalne i nowe rzeczy, które robimy nawet wtedy (czy może zwłaszcza wtedy?), kiedy jesteśmy starzy. Bądź dzieckiem, bądź szalony, bo martwe jest życie tego, kto nigdy nie zadziwił się nad sobą: „Jak ja mogłem popełnić takie głupstwo!?”

Bogiem bowiem jest samo życie, a najlepszym obrazem życia jest bawiące się dziecko, niewinne i zarazem pełne przeznaczenia, łagodne i okrutne w nieświadomy sposób, nie znające swoich celów, ale nieustannie odradzające się, tworzące przyszłość. Nie wiem dlaczego w tym życiu, wraz z postępem lat, coraz bardziej sztywniejemy i umieramy dla naszej duszy. Wiem tylko, że dziecko, w jego najlepszych aspektach, jest wieczną obietnicą rozpoczynania wszystkiego na nowo, której pragnie cała ludzkość. Jego obraz kompensuje sztywność oderwanej świadomości, pogrążonej w pustce świata społecznego, daje bowiem ludziom zakorzenienie w nieustannym odradzaniu się. Dziecko jest niczym wschód Słońca, jest obietnicą nowego dnia, który wyrywa nas z mroków martwego życia.

O nadawaniu sensu

Parę dni temu wsiadłem do pociągu w Katowicach, by przejechać dwie stacje, do Chorzowa Batorego. Krótka trasa, sześć minut, nic w życiu człowieka, a co dopiero w miliardoletnim istnieniu wszechświata. Przeszedłem kilkanaście metrów by poszukać wolnego miejsca. Znalazłem je, naprzeciwko siedziała kobieta w wieku około czterdziestu lat. Ledwo pociąg ruszył usłyszałem zawołanie konduktora; „Proszę przygotować bilety do kontroli!” Wyciągnąłem swój i pokazałem. Pani z naprzeciwka powiedziała: „Nie mam biletu”, z ukraińskim akcentem. Na to konduktor: „To proszę go teraz kupić”. Pani: „Nie mam pieniędzy”. Konduktor: „To poproszę dowód”. Pani: „Nie mam, wzięłam inną torebkę”. Konduktor: „A gdzie pani jedzie?” Pani: „Do Rudy Chebzie. ile kosztuje bilet?” Konduktor: „9.50”. Kobieta wyszperała 5 złotych drobnymi z kieszeni. Konduktor: „To musi pani wysiąść”. W tym momencie już nie wytrzymałem, wyciągnąłem 10 złotych z portfela i zapłaciłem za jej bilet. Nie oponowała, miły konduktor również. Za chwilę wysiadałem, powiedziałem do pani: „Dobrej podroży”. Uśmiechnęła się i podziękowała.

Taką sytuację można w różny sposób zinterpretować i skomentować. Ja pozwolę sobie wybrać moje widzenie tego, co się wydarzyło. Całkiem przypadkowo siadłem na tym, a nie innym miejscu. Zdarzyło się to, co się zdarzyło. Mogłem zareagować inaczej, czyli tak naprawdę w ogóle nie reagować, siedzieć z nosem w komórce. Jestem jednak człowiekiem, który nade wszystko ceni sobie sens i szuka go we wszystkim, co mu się przydarza. Pomyślałem sobie: „Tu siadłeś i od tego co zrobisz zależy sens tej sytuacji”. Zawsze jest jakiś sens, ale od świadomej reakcji człowieka zależy to, jaki on będzie. Ja wybrałem taki, niezależnie od tego, czy ta kobieta mówiła prawdę czy nie, niezależnie od tego, co skłoniło ją do takiego zachowania. W faktach nie ma żadnego sensu, najważniejsze jest to, jak my na nie reagujemy. Świat jest nieprzeniknionym splotem zdarzeń, a my możemy w tej gęstwinie odnaleźć sens przez nasze świadome działanie.

Może ktoś jednak by chciał dopytać, jaki dokładnie był według mnie sens tej sytuacji. Nie odpowiem. Sam, czytelniku, zadecyduj. Twoja lektura tego tekstu to kolejne nowe wydarzenie w miliardoletniej historii istnienia wszechświata. Sam nadajesz sens i odczytujesz znaczenia. Żaden system i nikt poza tobą nie zrobi tego za ciebie. Na tym polega ostatecznie życie. Jest ono nieustannym, z minuty na minutę, nadawaniem sensu temu, co się przydarza. Małe zwierciadełko, jakim jest nasza świadomość, ma tą niesamowitą moc. Odzwierciedla to, co się przydarza, ale przydaje też wszystkiemu wymiar, który nie istnieje bez niej, wymiar sensu. I na tym to wszystko polega. Bo czasem nawet umycie zębów jest czymś absurdalnym, a co dopiero nasze życie jako całość. Wszystkie fakty, które składają się na nasze życie są tylko zaproszeniem do sensu. Reszta zależy od nas, bo tylko sami możemy się wyłgać z systemu życia i odnaleźć coś swojego.

O pożytku z życia

Z tych lat, jakie udało mi się przeżyć na tej nader ciekawej planecie, wyciągam taki wniosek: najlepsze, co mi się przydarzyło, to obcowanie z ludźmi lepszymi i mądrzejszymi ode mnie. Nie było ich zbyt wielu, na placach jednej ręki można policzyć, a i to nie wszystkie będą użyte. Nie liczy się jednak ilość. Liczy się to, że każda z takich osób była niczym dźwig, który samą tylko swoją obecnością podciągał mnie ku górze. A raczej to ja sam się podciągałem, starając się być choć trochę taki jak ona. To najlepsza mechanika jaką znam.

Jak spotkać takich ludzi? No cóż, trzeba mieć trochę szczęścia – jak to w życiu – ale najważniejsza jest umiejętność ich rozpoznawania. Nie każdemu jest ona dana, bo jak dobrze wiadomo tych, którzy nie chcą zmądrzeć ciągnie do głupich. Jeśli jednak nie zapomnieliśmy o tym, by pielęgnować w sobie ten najbardziej wartościowy pierwiastek natury ludzkiej jakim jest ciekawość, to może się nam udać – przy łucie szczęścia. Ja chyba miałem trochę szczęścia.

Ale szczęściu trzeba też pomoc. Opowiem historię z mojego życia. Na czwartym roku studiów, na zajęciach z estetyki, napisałem pracę o symbolice alchemicznej u Hieronymusa Boscha, inspirując się pismami C.G Junga i A. Boczkowskiej. Prowadząca zajęcia powiedziała mi, że w Krakowie prof. Andrzej Wierciński prowadzi wykłady pełne symboliki, i robi to tak, jak niegdyś Jung. Wtedy – jedyny raz w moim życiu – pojechałem zobaczyć człowieka, który robi coś podobnego do tego, co mnie fascynowało. Przyjechałem do Krakowa po raz pierwszy wiosną 1992 roku i zostałem na wykładach aż do śmierci profesora 8 grudnia 2003 roku. W czasie wykładów prof. Wierciński, posiłkując się specyficzną formą hermeneutyki kabalistycznej, zwanej gematrią, analizował wszelkie religioznawcze tematy, od symboliki wielkanocnego zająca, po postać mesjasza i reinkarnację. Po wykładzie w gronie paru osób szliśmy do restauracji na dworcu zjeść kolację i porozmawiać. Potem każdy wsiadał do swego pociągu. W 1998 roku pod kierunkiem prof. Wiercińskiego obroniłem doktorat. Był jedną z najważniejszych osób w moim życiu.

I to tyle o pożytku z życia. Nic skomplikowanego. Unikaj idiotów, szukaj mądrych, sam nie bądź nudnym człowiekiem, otwieraj się na to, co nowe i niezwykłe, dostrzegaj i doceniaj piękno i miłość. A jak widzisz przed sobą łut szczęścia to go łap. To doprawdy nie jest takie trudne. Dlatego pozostaję w nieustannym, głębokim zadziwieniu, że większość ludzi tego nie potrafi i pędzi swój żywot w cichej rozpaczy, nienawidząc najpierw samych siebie, a potem wszystkich i wszystko. Życie ich przerasta, nie potrafią podciągnąć swojej szyi ani centymetr ponad poziom bagna, jakim ono jest.

O byciu we dwoje

Lubię samotność. Ma swoje niezaprzeczalne zalety. Mogę swobodnie robić to, co chcę, sycić się iluzją niezależności od świata, bycia sobą. W samotności mogę pisać wpisy na tym blogu. Mogę czytać. Mogę oglądać filmy. Mogę wszystko. Samotność obdarowuje mnie sobą. Powracam wtedy do siebie, ciesząc się tym, co ze mnie emanuje.

Ale w byciu we dwoje jest jakieś dziwne ciepło. I nie chodzi tylko o możliwość nagłego przytulenia się, o rozmowę, o wspólnie przygotowany i zjedzony posiłek. To coś więcej, takie dojmujące poczucie bliskości i obecności, nawet jeśli ona siedzi zajęta swoimi sprawami w drugim pokoju. Czuję wtedy ciepło, ciepło bycia we dwoje. Jest obok i to wystarcza.

Czasem jednak jej nie ma. Jestem wtedy sam. Czekam na nią, ale też rozkoszuję się samotnością. Gdy wróci, znowu będzie obok. Moje życie wzbogaciło się o rozkosz i ciepło – rozkosz bycia samotnym i ciepło bycia razem. Jak dwie strony jednej monety, jak in i jang, dopełniają się tworząc pełnię mojego życia.

Bycie we dwoje jest niczym wdech, napełniający moje płuca tlenem. Samotność natomiast przypomina wydech, opróżniający płuca z dwutlenku węgla. Przychodząc na świat bierzemy pierwszy oddech, po to, by zaistnieć i żyć. Podobnie bycie we dwoje jest podstawą, na której możemy budować nasze życie.

O największej iluzji młodości

Młodzi ludzie, a tym mianem określam osoby do tak mniej więcej trzydziestego roku życia, żywią pewną podstawową iluzję, wynikającą tylko z tego, że są tak młodzi. Uważają mianowicie, że istnieją tak zwani ludzie dorośli. Patrząc na starszych od siebie ludzi, o pomarszczonej skórze i siwych włosach, uważają ich za dorosłych. Są to ich rodzice, nauczyciele, mentorzy. Wszyscy oni mają za sobą już kilka dekad w survivalu zwanym życiem. Nic dziwnego, że ich ciała wyglądają na nieco zużyte. Jednak wydawanie jakiegokolwiek osądu tylko na podstawie owych zmian cielesnych jest dosyć ryzykowne.

Sam pamiętam, iż w młodym wieku ulegałem tej iluzji. Obecnie, niedługo dobiegając sześćdziesiątki, mam okazję obserwować ją z przeciwstawnej perspektywy. To zupełnie jakbym tropem Alicji w krainie czarów przedostał się na drugą stronę lustra. Teraz widzę jasno i wyraźnie na czym polega natura owej iluzji. Z mojego punktu widzenia nic się nie zmieniło pomimo upływu lat. Moje wnętrze pozostaje pozaczasowe, nieco tylko zmieniając się w ciągu tych minionych dekad. Natomiast zewnętrzność, podstawa iluzji, zmieniła się bardziej. Tylko ją dotknął czas, władca spraw zewnętrznych.

I każdy, kto obcuje ze mną zwracając uwagę jedynie na moją zewnętrzność, podlega sile iluzji. Jeśli ktoś natomiast zbliży się do mnie i mnie zechce bliżej poznać, ujrzy, jak złudne jest jego przekonanie, iż jestem dorosłym człowiekiem. Gdybym był dorosły, byłbym martwy. Ale żyję, bo nigdy nie wyrzekłem się pozaczasowego rdzenia swojej istoty, który zawsze pozostaje z sobą tożsamy. Niegdyś, około dwunastego roku życia sobie go uświadomiłem, i wtedy stałem się dla siebie sobą. I do dzisiaj świadomość ta jest mi dostępna, niezmiennie stanowiąc źródło mojej siły życia.

Zdaję sobie jednak sprawę, że dla młodych ludzi jest prawie niemożliwe nie żywić iluzji dorosłości. Ci, której jej ulegają – a moim zdaniem stanowią oni większość – starają się z czasem dorosnąć, mordując swoje pierwotne poczucie tożsamości, które każdy odkrywa we wczesnym nastoletnim wieku. Zwykle im się ten mord udaje. Stają się wydmuszkami, pustymi skorupami, które miliardami zaludniają ten świat. A może by tak spróbować żyć inaczej?

Bodhidharma

Pierwszy patriarcha szkoły ch’an (jap. zen) w Chinach, żyjący w latach 470 – 543 n. e. Był księciem, podobnie jak Budda. W ogóle bycie księciem sprzyjało w tamtych czasach rozwojowi duchowemu. W naszych czasach również. Po przybyciu z Indii próbował przekazać Chinom swoją naukę, esencję buddyzmu, będącą „prawdziwym przekazem poza słowami i pismami”. Nie spotkał się jednak ze zrozumieniem. Cesarz Wu-di miał spytać Bodhidharmę o istotę religii i rodzaj zasług jakie czerpiemy z jej wyznawania. W odpowiedzi usłyszał pogardliwe: „Wielka pustka i nic świętego”. W słowach tych czujemy już ducha zen, bezwzględnego w dążeniu do prawdy ukrytej poza wszelkimi słowami. „Umysł jest buddą i budda jest umysłem” – oto istota jego nauki.

Sam Bodhidarma nie znajdując odzewu ani zwolenników swojego przesłania, osiedlił się w okolicach słynnego klasztoru Shaolin. Praktykował tam wytrwale, wedle tradycji siedząc dziewięć lat twarzą do ściany w grocie nieopodal świątyni. To radykalizm i bezkompromisowość uczyniła z Bodhidarmy „postać kultową” – oddziałał bardziej siłą swego postępowania, a nie pism. Jego równie bezkompromisowy uczeń, Huei-ko, który by wykazać swe oddanie w poszukiwaniu prawdy miał odciąć sobie ramię, został drugim patriarchą szkoły ch’an.

Jest mnóstwo legendarnych opowieści o Bodhidharmie. Najpewniej sporo z tego, co tu opisałem to też legendy. No cóż, nigdy nie przestaje mnie dziwić ta właściwość ludzkiego umysłu, nawet takiego, który poszukuje wyzwolenia od wyobrażeń i pragnień, jak w buddyzmie, do tworzenia fantastycznych opowieści. Dzieje się tak dlatego, że cele stawiane przez buddyzm czy inne podniosłe nauki, są praktycznie nieosiągalne i wtedy pozostaje tylko to, zawsze ludzie mieli na podorędziu – opowiadanie niezwykłych historii, uprawianie mitologii. Takie opowieści przybliżają zwykłemu człowiekowi to, co mu niedostępne.

Dlaczego o tym piszę? Bo Bodhidharmie przypisuje się nader znaczące słowa: „Nie tworzenie iluzji jest oświeceniem”. Wystarczy zatem nie ulegać pokusie wyobraźni mitologicznej, porzucić infantylną pokusę pięknych historii, nie tworzyć iluzji. Ale to chyba najtrudniejsza rzecz dla ludzkiego umysłu, żywiącego się od niepamiętnych czasów opowieściami, mitami, pięknymi acz nieprawdziwymi. I tak pozostanie, aż do końca rasy ludzkiej. Nawet nadzieja na czysty umysł zostanie zawsze ubrana w mitologiczne opowiastki. Ostatecznie czym bowiem jest ludzkość, jak nie bandą niewydarzonych dzieciaków?