Archiwa miesięczne: Kwiecień 2024

O filozofii i normozie

Zauważyłem, że różni ludzie próbują mnie nieustannie wrzucać do jakieś mentalnej szufladki. A to jestem dla nich filozofem, a to jungistą, a czasem gnostykiem. Sam wolę określenie privatdenker. Rozumiem przez to kogoś, kto ma swoje prywatne myśli na różne tematy, czasem uzasadnione, a czasem nie. Wszystkie one jednak biorą się z trwających ponad czterdzieści lat prób zmagania się z tym światem. Nazywam to czasem filozofią, ale nie upieram się przy tej nazwie, bo nieraz używam słowa duchowość albo jeszcze jakiegoś innego. W każdym razie uprawianie tego, co nazywam filozofią leczy mnie z normozy, czyli konstytucjonalnej dolegliwości naszej świadomości. Polega ona z grubsza na tym, że uporczywie przejmujemy z naszego otoczenia przekonania, poglądy i niczym nie uzasadnione opowieści. Wydają się one lekarstwem, ale są najczęściej jedynie źródłem naszego cierpienia.

Warto by się z owej normozy wyleczyć, wyzwolić z cierpienia. Ale wyzwolenia nie da nam żaden zewnętrzny system filozoficzny czy religijny, gdyż każdy z nich jest właśnie niczym innym jak tylko wyrafinowanym sposobem, w jaki mózg zajmuje się samym sobą, czyli jest najbardziej podstępną formą normozy. Wszelkie systemy są niby błyszczące i lepkie sieci pajęcze, kuszące swą śmiercionośną symetrią słabe umysły, a rozrywające się dopiero pod wpływem silnego podmuchu samego życia. Sposoby myślenia i ujmowania rzeczywistości są niczym innym jak społeczną opresją, konformistycznym glajchszaltowaniem indywidualnego umysłu. Kultura jako taka to właśnie system opresji, zbiór wymagań, które z niewiadomych powodów inni ludzie uważają za konieczne.

Filozofia to nie żaden zewnętrzny system, to nieustanne zmienianie naszego postrzegania świata. To ciągły ruch, zmierzający ku kompletnie świeżemu spojrzeniu na całość naszego doświadczenia. To nie poleganie na myśli, ale odwrócenie się od niej, by od nowa zapytać o to, czym jesteśmy i czym jest ten świat. Bez żadnych wstępnych założeń, bez wdrukowanych nieświadomych presupozycji, w rwącym strumieniu życia odnaleźć siebie. To jest filozofia. Dla niektórych może to zabrzmieć paradoksalnie, ale filozofowanie polega nie na myśleniu, ale na utwierdzaniu się poza naszymi myślami. Filozofia to miłość mądrości, a ta mieszka poza naszymi myślami.

Życie jest bardziej złożone niż jakakolwiek myśl o nim. Myślenie jest wtórne, zawsze następuje po przeżyciu. Albo czasem – co gorsza – poprzedza je i nadaje mu poroniony kształt. Najpiękniejsze chwile w życiu to te, w których nie myślimy. Są one kroplami doświadczenia, ożywczymi i karmiącymi nasze istnienie. Myśl jest szara i nudna. Wracając na koniec do normozy, powiem tylko,że charakteryzuje ona wszystkich ludzi, a szczególnie tych, którzy się nigdy nie skalali myśleniem. Bo ten, kto wie czym jest myślenie, ucieka od niego, nie utożsamia się z myślami. Natomiast normotycy tkwią nieustannie w swoich głowach, utożsamiając się z głosem, który mówi im nieustannie o tym, czym są i co mają robić. I z tego bierze się całe nieszczęście tego świata.

O zniweczeniu siebie i poczuciu humoru

Karl Jaspers napisał kiedyś: „Człowiek jest zawsze czymś więcej, niż wie o sobie”. To nie jest tylko gładka fraza wygłoszona przez filozofa. To wskazówka mówiąca jak żyć. By wcielić ją w życie, musi być uzupełniona o wymóg praktyczny – masz unicestwić wszystko, co twoim zdaniem wiesz o życiu. To wszystko, co wiemy o życiu jest bowiem niczym innym jak ukrytą wiedzą o sobie. Spoczywamy w samozadowoleniu, uważając, że wiemy wszystko o wszystkim, a to pozwala nam pędzić swoje życie w sposób bezrefleksyjny. Nawet w obliczu systematycznych porażek, znaczących konfliktów i nierozwiązywalnych problemów dalej utrzymujemy swój pogląd na życie. Co najwyżej uzupełniamy go o parę inwektyw pod adresem samego życia, bliźnich lub – najrzadziej – swoim własnym.

Jest niezwykle trudno poddać w wątpliwość to wszystko, co wiemy na swój temat. Dla wielu to byłoby tożsame ze zniszczeniem samego siebie. A tymczasem wątpiąc w siebie po prostu przestajemy być śmieszni, by czy nie jest śmieszny człowiek stawiający siebie w centrum całego istnienia? Wymyślający religie, w których sam Bóg się wciela w człowieka? Albo takie, jak buddyzm, w którym „cenne ludzkie ciało” otrzymujemy raz na eony trwania? Należałoby się z tego wszystkiego porządnie pośmiać. Niestety większość ludzi cierpi na brak poczucia humoru, i są – jako śmiertelnicy – śmiertelnie poważni, gdy tylko tematem są oni sami. Czasem owocem praktyki duchowej jest poczucie humoru. Jest to jednak dosyć rzadkie zjawisko, bo mi na myśl przychodzą tylko koany mistrzów zen, którzy wyraźnie nabijali się ze swoich uczniów. Uczyli ich w ten sposób dystansu do samych siebie, rozpoznania, że życie to gra.

Nie ma bowiem większego zagrożenia dla życia duchowego człowieka niż śmiertelnie poważne traktowanie samego siebie. Taka postawa owocuje kurczowym przylgnięciem do siebie i do własnego światopoglądu. Taki człowiek staje się po prostu nudny i przyciąga do siebie podobnie nudne egzemplarze homo sapiens. Wtedy w grupie zakładają nudną religię albo filozofię, i prowadzą swoje nudne życie, bez blasku, bez iskry radości, wyprute z cudownego, absurdalnego humoru, który przecież charakteryzuje ludzką egzystencję. Jak mawiał Jung, ludzie pozbawieni poczucia humoru są trudni w leczeniu. A przecież dana jest człowiekowi możliwość śmiania się z samego siebie. Jeśli ją odkryje, odkryje też, że ten świat to kosmiczny żart, platoński żart bogów, hinduska lila, czy też boska komedia Dantego. I wtedy wybuchnie niepohamowanym, gargantuicznym śmiechem, niwecząc wszelką powagę tego świata i samego siebie.

Nigdy nie mogłem pojąć dlaczego istnieje opinia, że śmiech i radość nie może prowadzić do przeżyć mistycznych. Być może ponurzy ludzie boży, jak Kalwin czy Mahatma Gandhi, transformujący swoje własne kompleksy w religię, przyczynili się do powstania tego przekonania, głoszącego iż sprawy duchowe wymagają absolutnej powagi i marsowej miny. Ale zostawiam ich przekonania przy nich. Ja jestem inny i dla mnie życie duchowe jest ścieżką pełną humoru, często absurdalnego i prowokatywnego, ale zawsze wyzwalającego. Jak to ujął Leszek Kołakowski: „Jako że świat nie jest naprawdę nam przyjazny, lecz raczej wrogi, trzeba wrogość jego stępiać humorem”. Rzekłbym jednak więcej: nie tylko stępiać jego wrogość ale i przenikać jego trzewia, wywracać je na nice i radować się nieustannie. Albowiem największy śmiech rodzi się wtedy, gdy rozpoznamy, że rzeczywistość jest dokładnie odwrotnością tego, za co ją uważaliśmy.

O psychologii

Podobno kiedyś Thomas Szasz, ojciec antypsychiatrii, stwierdził, że psychologia nie istnieje, jest tylko biografia i autobiografia. Długo przed nim Carl Gustav Jung powiedział, że dla każdego człowieka należałoby napisać osobny podręcznik opisujący jego indywidualną psychologię. Takie wypowiedzi możemy znaleźć u wielu wielkich psychologów. Wszelako narodzona w wieku XIX psychologia zawsze chciała być nauką, a nauka zajmuje się tym co ogólne i powszechne, co sprawdzalne, powtarzalne i statystycznie znaczące. Człowiek jest jednak indywiduum, jest jednostką, jedynym niepowtarzalnym płatkiem śniegu w całym wszechświecie. Tak jak jego odciski palców, jest nie do podrobienia. Jak więc może być przedmiotem jakieś nauki, nawet takiej jak psychologia?

Otóż nie może. Zgadzam się z moimi szanownymi przedmówcami. Nie ma czegoś takiego jak psychologia. Jest tylko pożyteczne społecznie złudzenie zwane psychologią. Każdy absolwent odpowiedniego wydziału i każdy terapeuta wykształcony w konkretnym nurcie terapeutycznym jest dobrze przygotowany, by stosować naukowe podejście do kogoś, kto w swej esencji takiemu podejściu się całkowicie wymyka, czyli do indywidualnego człowieka. Jeśli psychologia w ogóle działa to tylko dzięki temu, że większość ludzi zaprzepaszcza swój potencjał stania się indywiduum i w rozpaczliwym akcie konformizmu poddaje się mentalności stada. A to znaczy, że umiera za życia, nie rozwijając swej indywidualności.

Idealnym obiektem nauki jest elektron. Może nie wiecie, ale elektrony są identyczne, nie da się ich od siebie odróżnić. Pewien fizyk nawet powiedział, że istnieje tylko jeden elektron. To bardzo dziwne, ale fizycy mają dziwne pomysły. Człowiek niestety nie jest elektronem. A tak naprawdę człowiek nawet nie istnieje – nie ma człowieka, jest tylko Piotr, Małgosia, Adam, Kasia itd. Owszem, mają ze sobą coś wspólnego, na przykład 208 kości albo zestaw podstawowych emocji. Ale bycie człowiekiem nie polega na tym, by być manifestacją tego, co wspólne. Każdy wnosi coś indywidualnego, niepowtarzalnego do spektaklu zwanego życiem. Jeśli tego nie zrobi, nie wypełni zadania, jakie przed nim życie postawiło.

Oczywiście, mądry psycholog nawiązując relację terapeutyczną ze swoim klientem, zapomina o swoim wykształceniu i metodzie, w której był szkolony. Ale czyni tak tylko mądry terapeuta. A tych jest niewielu. Większość jest przerażona tym, co ich czeka w gabinecie i kurczowo trzyma się powszechności, metod i dogmatów. Podobnie czynią ich klienci. I tak toczy się ten światek. Psycholog leczy (co oznacza, że przywraca klienta do powszechności), a klient się cieszy, gdy dzięki udanej psychoterapii został przywrócony do powszechności. Obydwie strony są zadowolone, ale żadna nie doświadcza tego, co naprawdę znaczy być sobą.

Psychologia ma bez wątpienia duże osiągnięcia. Ale jak każda dziedzina pracy z ludźmi ma też swój cień. Powstała w wieku XIX i w ówczesnej atmosferze musiała przyoblec się w przebranie nauki. Moim zdaniem nie jest ona jednak nauką, ale reakcją na psychiczne i duchowe zagubienie człowieka ostatnich dwóch stuleci. Jest niczym innym, jak symptomem, który chce leczyć inne symptomy. Dobrze by było, żeby o tym pamiętali psychologowie i psychoterapeuci. Ci jednak, przytłoczeni ciężarem cierpienia ludzi, z którymi pracują, i bombardowani projekcjami uzdrowienia przez swoich klientów, wypracowali profesjonalną personę, przeradzającą się często w ochronny mur. Może kiedyś dusza człowieka będzie uznana i zaopiekowana tak, jak tego potrzebuje.

O wierze i doświadczeniu

Gdy dwa lata temu zanurzyłem się po raz pierwszy w życiu w przepiękne, krystalicznie turkusowe wody Adriatyku nie myślałem o niczym. Przepełniała mnie czysta radość, doświadczałem wody, ciepła i wiatru całym sobą. Skoczyłem z wysokości paru metrów i zanurzyłem się w głębie Adriatyku, całkiem im się oddając. To doświadczenie dostarczyło mi bardzo zmysłowej podstawy do zrozumienia pewnej metafory. Przypomniałem sobie bowiem powiedzenia typu: „Gdy zanurzasz się w morzu, nie ma znaczenia, czy wierzysz w wodę”. Odnoszą się one do doświadczenia rozmaicie pojętej boskości czy Boga.

Carl Gustav Jung zapytany kiedyś o to, czy wierzy w Boga, odpowiedział: „Ja nie wierzę, ja wiem”. Wyraził w ten sposób swoje doświadczenie, które opisał w Czerwonej księdze. Nie sposób jej tu teraz omawiać, ale jest ona wspaniałym zapisem zanurzenia się w wodach doświadczenia. Doświadczenie boskości to doświadczenie zanurzenia się w czymś co nas przerasta, co nas ogarnia i co nas przyjmuje do siebie. Jest w tym element zagrożenia, gdy nasze ego musi odpuścić i skoczyć. Jest też element miłości, gdy wynurzamy się w głębi i po raz pierwszy odczuwamy wspaniałą rześkość istnienia.

Tak więc nie warto poprzestawać tylko na wierze, nawet najsilniejszej. Warto odważyć się, skoczyć i zanurzyć się w nieznanym. Doświadczenie jest wszystkim, co może nam dać życie. Warto wykorzystać ten krótki czas, który nam ono oferuje, by nie tylko wierzyć, ale i zasmakować. Zasmakowanie daje mądrość, bo słowo sapientia pochodzi od sapere, czyli „smakować”. A jedynym czego można posmakować jest doświadczenie. Zanurzenie się w życiu, poczucie przepływu jest tym, co nazywa się czasem sensem życia. Takim poza wszelkimi słowami, a przez to jedynie prawdziwym.

Doświadczenie życia przepływającego w nas i poprzez nas jest też podstawowym doświadczeniem boskości. Gdy tego przepływu doświadczymy nie musimy już wierzyć w cokolwiek. Posiadamy wtedy wiedzę, która przenika do szpiku naszych kości. I nie jest ona niczym tajemniczym, jest po prostu głębokim, intuicyjnym, bezpośrednim wglądem, owocującym znajomością życia. Tylko tyle i aż tyle. William Blake opisał swoje doświadczenie pamiętnymi słowami: „Zobaczyć świat w ziarenku piasku”. Ja zobaczyłem świat i doświadczyłem jego esencji w błyszczącej, słonej kropli Adriatyku.