Spośród wielu przeciwieństw, które tworzą – a często rozdzierają – ludzkie życie, najciekawsze jest przeciwieństwo między autentycznością a więzią. Więź, czyli potrzeba przynależności, jest czymś koniecznym do tego, by ludzkie dziecko, niemowlę, przetrwało. Bez opiekunów nie przeżyłoby nawet jednego dnia. Odczuwanie więzi to stan konieczny i trwa przez całe życie; bez niej nie byłoby możliwe życie społeczne, a także osobiste relacje. Jednak to, co w początkach naszego życia jest wartościowe samo z siebie, z czasem staje się czymś, co nas ogranicza. Szukając więzi w życiu dorosłym najczęściej wyrzekamy się siebie, swoich potrzeb, celów, wartości. Więź staje się więzieniem.
Człowieka dorosłego różni od dziecka potrzeba autentyczności. Autentyczność to bycie wiernym sobie, to zdolność do tworzenia swojego życia na podstawie głębokiej wiedzy o tym, kim jestem. Bycie autentycznym nie jest więc możliwe bez poznania samego siebie, rozpoznania tego, kim jestem niezależnie od wpływów otoczenia. Jeśli posiądę taką wiedzę o sobie, mogę tworzyć swoje życie, a nie tylko zaspokajać potrzeby innych. Mogę wtedy być kreatywnym, co prowadzi mnie do wierności sobie, gdyż staję tym, kto tworzy swoje życie. Staję się jego autorem – słowo, w którym pobrzmiewa, podobnie jak w autentyczności, greckie autos ( co oznacza „sam”). Jung nazwał to indywiduacją, stawaniem się niepodzielnym i pełnym człowiekiem.
Potrzeba więzi i autentyczność są na równi konieczne dla naszego życia. W różnych jego okresach przeważa raz jedna, raz druga. Ważne jest by znaleźć równowagę pomiędzy nimi. W swych najlepszych przejawach więź to empatyczne odczuwanie relacji z innymi ludźmi, a autentyczność to równie głębokie sympatyzowanie ze swoimi najgłębszymi potrzebami duchowymi. Jednak trudno jest zrównoważyć autentyczność i potrzebę więzi. Gdy ta druga przeważa, stajemy się konformistami, nieustannie starającymi się zasłużyć na miłość kosztem naszych prawdziwych pragnień. Gdy przeważa ta pierwsza, odcinamy się od relacji z ludźmi w imię skrajnego indywidualizmu i nonkonformizmu. Wahamy się nieustannie pomiędzy byciem grzecznym dzieckiem a byciem „czarną owcą”.
Okazuje się jednak, że łatwiej jest wyzbyć się autentyczności. Bez wątpienia ogromną rolę odgrywa tu wieloletni trening z czasów dzieciństwa, który nasi rodzice nazywali wychowaniem, a który ostatecznie sprowadzał się do tego, by ukształtować dziecko posłuszne i przywiązane do nich. Tak pojęte wychowanie oznacza niedostrzeganie w dziecku jego indywidualnych cech, jego potencjału, i ostatecznie odmawianie mu tego, co konieczne ku temu, aby w przyszłości rozwinął swoją indywidualność i stał się autentyczny. Na przykład, gdy rodzice odmówią dziecku miłości, może ono wyrosnąć na osobę miłą i czarującą, by zasłużyć na miłość od innych. Ale to nie jest jego autentyczne ja, a raczej blizna po wychowaniu.
Nieliczni w miarę dorastania wybywają się tej chorej więzi opartej na wychowaniu i stają się zdolni do tworzenia własnego życia, niezależnie od przykazań rodziców. Bycie dojrzałym człowiekiem, który już nie potrzebuje rodzicielskich nauk, jest trudne. Wiem, że teraz prawie wszyscy moi czytelnicy obruszą się, myśląc: „Ale ja jestem dojrzały!” Warto się jednak zapytać na ile jesteśmy zależni od zastępników rodziców: partnera, korporacji, partii politycznej, opinii znajomych i sąsiadów, kapłanów i guru, czy wreszcie od najważniejszego zastępnika rodziców, czyli naszego ego. Posiadanie ego jest mylone z dojrzałością i autentycznością. Tymczasem ego to efekt wychowania, będąc jedynie ułomnym sposobem, w jaki radzimy sobie z życiem. Bycie autentycznym to odrzucenie wychowania, porzucenie ego, odejście od schematów społecznych i płynięcie pod prąd, niczym łosoś wracający do źródeł swojego istnienia.