O cykadach i pragnieniu

Spacerując po zacisznych okolicach wyspy Hvar, w upalny wieczór sierpniowy pięknego roku 2022, podziwialiśmy wraz z moją partnerką nie tylko cudowny zachód Słońca nad naszą zatoczką, ale przede wszystkim byliśmy oszołomieni dźwiękami wydawanymi przez tysiące cykad. Wydawało się, że one nigdy nie spoczywają w swej zapamiętałości, jakby jedynym celem ich istnienia było ogłuszenie wszystkich mających uszy. Szczególny wpływ wywierają na ludzi, którzy pochwytują od cykad wibrującą materializację swoich pragnień, zwłaszcza tych, którym patronuje Eros.

W dialogu Fajdros Sokrates opowiada nam mit o powstaniu cykad: „Otóż powiadają, że one były niegdyś ludźmi, kiedy jeszcze Muz nie było. A kiedy przyszły Muzy i zjawił się śpiew po raz pierwszy, taki zachwyt szalony ogarnął nie których ludzi ówczesnych, że dla śpiewu zaniedbywali jadła i napoju. Śpiewali tylko i marli, nie zdając sobie z tego sprawy. Od nich pochodzi ród cykad, które od Muz ten dar otrzymały, że się umieją obyć bez jedzenia. Już od urodzenia nie potrzebują jadła ani napoju, tylko śpiewają wciąż aż do śmierci”.

Tak, dla człowieka-cykady istnieć to pragnąć, bo wraz z końcem pragnienia kończy się i on. Można pragnąc przyjemności wszelkiego rodzaju, w tym zmysłowych. Ale można też pragnąć samego życia, w jego esencji. I takiego życia pragną cykady, zapominając o „jadle i napoju”. Doskonale spoczywają one w „teraz” swojego życia, ucząc tego samego dwie dziwne, dwunożne istoty przechadzające się pod ich drzewami. A istoty te odwzajemniały się im niemym podziwem i gorącymi sercami, które chwytały łapczywie teraźniejszą chwilę, jedyną, jaka istnieje.

O odbieraniu wolności

Znowu posłyszałem popularny zwrot: „Nie czujesz, jak ci odbierają wolność?” Autor tych słów miał na myśli owych „innych” – korporacje, banki, rządy – którzy powodują, że nie mogę czegoś robić. Nie mogę palić w miejscach, w których jest to zabronione, nie mogę używać pewnych słów, bo są już dziś pejoratywne, nie mogę chodzić bez maseczki, gdy to jest wymagane, nie mogę komunikować się nie będąc podsłuchiwanym, nie mogę płacić gotówką, nie mogę myśleć samodzielnie, bo media mnie programują, a internet cenzuruje treści itd. itp. Tych okoliczności, w których jest odbierana wolność wedle autora tego pytania pewnie by można wymieniać setki.

Czy jednak można odebrać wolność? To zależy jak ją rozumiemy. Jeśli tak, jak autor zacytowanych słów, to zapewne jest to możliwe. Pojmuje on jednak wolność w sposób dosyć specyficzny. Chce korzystać z tego wszystkiego co społeczeństwo proponuje i czuje się zniewolony, gdy te możliwości mu ono odbiera. Dla niego wolność jest czymś czysto zewnętrznym, to opcje wyboru, których nie stworzył, ale które chce mieć dostępne. Tyle, że te opcje pochodzą od innych, kiedyś były mu dane i teraz czuje, że są mu odbierane. Jeśli ktoś coś ci daje, nie znaczy że tworzy twoją wolność. Jeśli potem coś odbiera, nie znaczy, że pozbawia cię tej wolności.

Jest też inna wolność, której możemy doświadczać nawet w najbardziej opresyjnym środowisku. To prawdziwa wolność, wewnętrzna. Niezależnie od tego, co mi podsuwa otoczenie społeczne jako możliwości mojego wyboru, mogę sam tworzyć swoje życie. Nie muszę polegać na żadnych zewnętrznych propozycjach i wymaganiach. Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że ci, którzy pomstują na opresyjny charakter współczesnego społeczeństwa są w nim całkowicie zanurzeni, nie mają poza nim żadnego niezależnego punktu odniesienia. Egzystują tylko w jego obrębie i wpadają w przerażenie, krzycząc o wolności i włączaniu myślenia, gdy tylko ktoś odbiera im jakąś opcję wyboru z puli tych dostępnych w danym społeczeństwie. Tymczasem prawdziwa wolność to autokreacja. Wolność to nie możliwość wyboru w supermarkecie życia, wolność to tworzenie.

O znikaniu ego

O ego mówi się jako o czymś trwałym, czego trudno się pozbyć stosując nawet najbardziej wyrafinowane praktyki medytacyjne, bo tak ciężkim brzmieniem spoczywa na naszej świadomości. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale chciałbym zwrócić uwagę, że ego ma zadziwiającą strukturę. Mianowicie – czasami znika. Na krótki czas, ale jednak znika. W czasie rozmowy albo dyskusji odkrywamy, że między dwoma słowami istnieją niewielkie przerwy, w których myślenie jest nieobecne. Te przerwy stają się jeszcze bardziej wyraźne, kiedy mówimy wolniej, tworząc dystans między słowami. W tych przerwach ego znika. Pewnie by nie doznawać tych przerw, grożących uświadomieniem sobie perforowanej struktury ego, niektórzy ludzie cały czas mówią. Parafrazując Kartezjusza, wyznają oni tezę: „Gadam więc jestem”.

Podobnie, będąc ofiarą bezwiednego, nieustannego monologu wewnętrznego, który jest podstawową formą ekspresji ego (a do pewnego stopnia ego jest z nim tożsame), również możemy poczuć, że ma on przerwy. Szczególnie dobrze to czujemy wtedy, gdy na wydechu, w chwili kiedy już w pełni opróżnimy płuca, zauważamy, że żadna myśl nie nawiedza naszego umysłu. Znowuż jest to króciutki moment, ale doznawalny. Niestety po ułamku sekundy pojawia się myśl (!), by to doznanie poszerzyć – i wtedy owo doznanie bierze w łeb. Ego natychmiast się odradza i syci się iluzją trwania. Przypomina bowiem pulsujący piksel na ekranie, który naszym oczom jawi się jako coś ciągłego. Nic dziwnego, że pogrążeni w wewnętrznym monologu nie dostrzegamy przerw, w czasie których istnieje tylko czysta świadomość, doznawanie bez doznającego.

Te krótkie momenty bez ego praktycznie nie mają znaczenia dla rozwoju duchowego, zwłaszcza dla tych, którzy ich nie zauważają. Pozostają oni w silnym przekonaniu o substancjalnym istnieniu ego. Natomiast dla tych, którzy zwracają swoje oko umysłu do wnętrza, takie mikroobserwacje są obietnicą i źródłem ważnej wiedzy na temat samego siebie. To wtedy doświadczają, że istnieje tylko teraz, w tej chwili przerwy między myślami – bo gdy myślimy, jesteśmy pogrążeni w przeszłości albo w przyszłości, które są tylko mentalnymi abstrakcjami. Co najważniejsze, dowiadują się, że ego to tylko uparte złudzenie ciągłości, iluzyjny koordynator naszych myśli i doznań, uzurpujący sobie prymat nad nimi. A to wszystko dzięki małej chwili introspekcji, dostarczającej tyle wiedzy. Na koniec mogę tylko zauważyć, bazując na własnym doświadczeniu, że każda chwila odpoczywania poza myślami jest po prostu cudowna!

O autentyczności

Spośród wielu przeciwieństw, które tworzą – a często rozdzierają – ludzkie życie, najciekawsze jest przeciwieństwo między autentycznością a więzią. Więź, czyli potrzeba przynależności, jest czymś koniecznym do tego, by ludzkie dziecko, niemowlę, przetrwało. Bez opiekunów nie przeżyłoby nawet jednego dnia. Odczuwanie więzi to stan konieczny i trwa przez całe życie; bez niej nie byłoby możliwe życie społeczne, a także osobiste relacje. Jednak to, co w początkach naszego życia jest wartościowe samo z siebie, z czasem staje się czymś, co nas ogranicza. Szukając więzi w życiu dorosłym najczęściej wyrzekamy się siebie, swoich potrzeb, celów, wartości. Więź staje się więzieniem.

Człowieka dorosłego różni od dziecka potrzeba autentyczności. Autentyczność to bycie wiernym sobie, to zdolność do tworzenia swojego życia na podstawie głębokiej wiedzy o tym, kim jestem. Bycie autentycznym nie jest więc możliwe bez poznania samego siebie, rozpoznania tego, kim jestem niezależnie od wpływów otoczenia. Jeśli posiądę taką wiedzę o sobie, mogę tworzyć swoje życie, a nie tylko zaspokajać potrzeby innych. Mogę wtedy być kreatywnym, co prowadzi mnie do wierności sobie, gdyż staję tym, kto tworzy swoje życie. Staję się jego autorem – słowo, w którym pobrzmiewa, podobnie jak w autentyczności, greckie autos ( co oznacza „sam”). Jung nazwał to indywiduacją, stawaniem się niepodzielnym i pełnym człowiekiem.

Potrzeba więzi i autentyczność są na równi konieczne dla naszego życia. W różnych jego okresach przeważa raz jedna, raz druga. Ważne jest by znaleźć równowagę pomiędzy nimi. W swych najlepszych przejawach więź to empatyczne odczuwanie relacji z innymi ludźmi, a autentyczność to równie głębokie sympatyzowanie ze swoimi najgłębszymi potrzebami duchowymi. Jednak trudno jest zrównoważyć autentyczność i potrzebę więzi. Gdy ta druga przeważa, stajemy się konformistami, nieustannie starającymi się zasłużyć na miłość kosztem naszych prawdziwych pragnień. Gdy przeważa ta pierwsza, odcinamy się od relacji z ludźmi w imię skrajnego indywidualizmu i nonkonformizmu. Wahamy się nieustannie pomiędzy byciem grzecznym dzieckiem a byciem „czarną owcą”.

Okazuje się jednak, że łatwiej jest wyzbyć się autentyczności. Bez wątpienia ogromną rolę odgrywa tu wieloletni trening z czasów dzieciństwa, który nasi rodzice nazywali wychowaniem, a który ostatecznie sprowadzał się do tego, by ukształtować dziecko posłuszne i przywiązane do nich. Tak pojęte wychowanie oznacza niedostrzeganie w dziecku jego indywidualnych cech, jego potencjału, i ostatecznie odmawianie mu tego, co konieczne ku temu, aby w przyszłości rozwinął swoją indywidualność i stał się autentyczny. Na przykład, gdy rodzice odmówią dziecku miłości, może ono wyrosnąć na osobę miłą i czarującą, by zasłużyć na miłość od innych. Ale to nie jest jego autentyczne ja, a raczej blizna po wychowaniu.

Nieliczni w miarę dorastania wybywają się tej chorej więzi opartej na wychowaniu i stają się zdolni do tworzenia własnego życia, niezależnie od przykazań rodziców. Bycie dojrzałym człowiekiem, który już nie potrzebuje rodzicielskich nauk, jest trudne. Wiem, że teraz prawie wszyscy moi czytelnicy obruszą się, myśląc: „Ale ja jestem dojrzały!” Warto się jednak zapytać na ile jesteśmy zależni od zastępników rodziców: partnera, korporacji, partii politycznej, opinii znajomych i sąsiadów, kapłanów i guru, czy wreszcie od najważniejszego zastępnika rodziców, czyli naszego ego. Posiadanie ego jest mylone z dojrzałością i autentycznością. Tymczasem ego to efekt wychowania, będąc jedynie ułomnym sposobem, w jaki radzimy sobie z życiem. Bycie autentycznym to odrzucenie wychowania, porzucenie ego, odejście od schematów społecznych i płynięcie pod prąd, niczym łosoś wracający do źródeł swojego istnienia.

O karetce pogotowia i archetypach

Warto pamiętać swoje myśli sprzed wielu lat, zwłaszcza te z najwcześniejszego dzieciństwa. Pomaga to zrozumieć jak działa ludzki umysł. Gdy miałem parę latek zobaczyłem karetkę pogotowia, buczącą i migającą światłami, emanującą energią i siłą. Ojciec powiedział mi, że może ona przejechać skrzyżowanie na czerwonych światłach i nic się jej nie stanie. Już wtedy co nieco wiedziałem o czerwonych i zielonych światłach, że nie powinno się wjeżdżać na czerwonym świetle, bo grozi to wypadkiem. Pomyślałem sobie, że karetka pogotowia jest jednak wyjątkowa. Może jechać na czerwonym świetle i nic jej nie zagrozi, bo jest w jakimś sensie niezniszczalna. Inny samochód może ulec wypadkowi, ale ona nie.

Ta myśl z wczesnego dzieciństwa przypomniała mi się parę dni temu, gdy z balkonu obserwowałem rząd samochodów stojących przed czerwonym światłem. Potem zobaczyłem na tle ciemnego, wieczornego nieba niebieskie światła karetki pogotowia. Gdy podjechała do stojących samochodów, ominęła je, przejechała na czerwonym świetle i po podwójnych ciągłych. Wiem, że karetka może ulec wypadkowi jak każdy inny samochód. Ale jako dziecko tego nie wiedziałem.

To moje dziecięce przekonanie miało impuls w słowach mojego rodzica. Dzieci inaczej niż dorośli traktują słowa, których znaczenia się dopiero co dowiedziały. Ich odbiór słów może się wydawać naiwny i infantylny. Tak jednak nie jest. Dziecko odbiera słowa w ich pierwotnej, archetypowej postaci, jako słowa mocy. Jego umysł jest oczarowany nowo poznanym światem słów, który mocno rezonuje z jego nieskażoną jeszcze percepcją świata. W sposób charakterystyczny dla ludów pierwotnych – a także dla niektórych nurtów mistyki – dziecko traktuje słowa jako realne, w tym sensie, że opisujące coś bardziej rzeczywistego niż to, co przedstawiają nam zmysły. Widzą świat archetypów nie tylko w baśniach, ale też w opowieściach o karetce pogotowia.

Niestety rodzice, którzy już zwykle zapomnieli o tym, jak to jest być dzieckiem, wypowiadają mnóstwo głupich słów, bowiem traktują swoje dzieci jak samych siebie. Życie osób dorosłych odbywa się w przestrzeni mentalnej tworzonej przez innych tzw. dorosłych, których mogę zdefiniować tylko jako tych, którzy zapomnieli w swoim dziecięcym umyśle, pełnym mocy, i pogrążyli się w świadomości zbiorowej. Pozostała im tylko pustka uzgodnionej wspólnie rzeczywistości, opartej na wydmuszkach słów, które zapełniają politykę, media, biznes, rozrywkę. Vanitas vanitatum.

O przerastaniu cierpienia

Gdy ksiądz profesor Józef Tischner umierał w 2000 roku na raka krtani i nie mógł już mówić, napisał na kartce znamienne słowa: „Nie uszlachetnia”. Cierpiał i odniósł się do swojego cierpienia w kontekście powszechnie znanej formuły „cierpienie uszlachetnia”. Jest wiele rodzajów cierpienia, które także mogły by być podsumowane słowami Tischnera. Skąd zatem owa formuła? Nie wiem, ale mogę powiedzieć, że jest ona skrótem właściwej formuły: „Cierpienie uszlachetnia, ale tylko wtedy, gdy je przerośniesz”.

Co mam na myśli? By cierpienie mogło uszlachetnić – cokolwiek to słowo znaczy – musimy je przerosnąć. Nie jest to łatwe. Zapewne dlatego ogrom cierpienia, jakie jest obecne w naszym świecie, jak dotąd zbyt dużo pozytywnego nie przyniósł. Być większym niż moje cierpienie, przerosnąć je, to zakłada wzrost, powiększenie obszaru mojego odczuwania, rekonstrukcję treści doświadczenia, które przyniosło mi cierpienie. To, wbrew temu co mi cierpienie narzuca samo z siebie, odkrycie tego, czym ono może być w moim życiu.

Cierpienie niesie ze sobą mnóstwo emocji, które są paliwem transformującym świadomość. Jeśli umiejętnie będziemy się z tym paliwem obchodzić, możemy cierpienie przerosnąć. Jeśli nie, spali nas ono na popiół. Umiejętne podejście do emocji jest bardzo trudne. Wymaga sporego wysiłku i dysponowania rozwiniętą samoświadomością. A przede wszystkim wymaga obiektywnego spojrzenia na siebie, cierpiącego. Bo cierpienie nas strasznie subiektywizuje, wyrzuca z orbity życia i wtrąca w egoistyczne myślenie „ja cierpię”.

Gdy ogień emocji nas przepali i będziemy już zdolni do refleksji, wtedy pojawia się możliwość przerośnięcia cierpienia. Wtedy możemy już spojrzeć na siebie nieco z zewnątrz i starać się zrozumieć. Tischnerowi nie było to dane, jego cierpienie zakończyło się śmiercią. Jeżeli my doświadczyliśmy jakiegoś cierpienia i przeżyliśmy, możemy podjąć wysiłek wzrostu. Dla małego dziecka ogromnym cierpieniem jest zniszczenie ulubionej zabawki. Gdy dorośnie, zrozumie, że jest czymś większym niż to cierpienie. Na tym polega życie, na wzrastaniu ponad cierpienie.

Anioł Ślązak i anioły

Niezwykle skromny człowiek, który w porywie mistycznej ekstazy wyrzekł słowa stanowiące esencję wszelkiej mistyki: „Ja wiem, beze mnie Bóg ni chwili żyć nie może/ Gdy sczeznę ja, ty też oddasz ducha, Boże”. Urodzony we Wrocławiu w roku 1624 jako Johann Scheffler. Po studiach w Strasburgu i Lejdzie powrócił na Śląsk. Wpłynęli na niego tacy reprezentanci mistyki śląskiej jak Daniel Czepko i Abraham von Franckenberg. W 1653 roku przeszedł na katolicyzm, przybierając imię Johannes Angelus Silesius. Swe główne dzieło, znane od 1675 roku jako „Cherubowy Wędrowiec”, zaczął tworzyć w czasie swojej konwersji. Niestety zakończył żywot jako katolicki ksiądz i polemista, atakujący w płytkich, aroganckich pamfletach protestantyzm.

Twierdził, że pierwszą księgę „Cherubowego wędrowca”, zawierającą ponad 300 epigramatów, napisał w cztery dni. To cecha każdej prawdziwej twórczości, że spływa ona jakby spoza nas, w natchnieniu i ekstazie. Jej treść jest odczuwana jako przychodząca do nas z zewnątrz, gdzieś spoza naszego ja. A jako taka może do nas sama przyjść i sama odejść. Ego nie ma tu nic do gadania, może tylko, jak to zwykle czyni, podłączyć się do źródła, które samo z siebie tryska poznaniem całkiem niezależnie od naszych świadomych chęci.

Przytoczę teraz piękną przypowiastkę. W 2001 roku uczestniczyłem w Instytucie Mikołowskim w spotkaniu poświęconym promocji tłumaczenia wyboru fragmentów „Cherubowego Wędrowca” dokonanego przez Marcina Brykczyńskiego i Jerzego Prokopiuka. Obecny wtedy na miejscu Jerzy Prokopiuk przytoczył powiedzenie, jedno z tych, które pozostają na zawsze w pamięci. Stwierdził, że niezrównane wersy „Cherubowego Wędrowca” tak rzeczywiście podyktowały Aniołowi Ślązakowi anioły, by go później, niestety, opuścić.

O wzajemnym troszczeniu się o siebie

Wszyscy ludzie ponoszą całkowitą porażkę w jednej sferze – jest to sfera relacji między mężczyznami a kobietami. Tu widzimy najwięcej cierpień, niekonsekwencji, złej woli, zależności, niechęci, uporczywych iluzji, infantylizmu. Po prostu ludzie są zbyt mali, by w związku szczerze się zatroszczyć o siebie. Zamiast wzajemnej troski obserwujemy nieustanną falę roszczeń i pretensji, które pojawiają się, gdy tylko minie miesiąc miodowy. Od tego momentu jedno chce usiąść na kolanach drugiego i zaskarbić sobie jego wyłączną troskę. Jednak jest to figura , której nie można zrealizować fizycznie, a tym bardziej psychicznie.

Ani jedno ani drugie nie rozumie, że związek jest po to, by wzajemnie się wspierać i dawać wolność. Zamiast tego uważają, iż ich partner/partnerka to ktoś, kto ma im wynagrodzić wszelkie frustracje dzieciństwa, dać to, czego nie dali rodzice, a w ostatecznej instancji po prostu zbawić. Dlatego związki nie wypalają, z powodu zbyt dużych wymagań, które ostatecznie prowadzą do rozczarowań, nienawiści do samego siebie albo do degustacji płcią przeciwną in toto. A tymczasem ze związku kobiety i mężczyzny rodzi się nowe życie, bez którego cały ten cyrk rozgrywający się na planecie Ziemia nie miałby miejsca.

Czy jednak wzajemna troska jest niemożliwa? Dlaczego nie umiemy tego robić? Najprostsza odpowiedź głosi, że nie jesteśmy do tego zdolni z powodu frustracji podstawowych potrzeb bezpieczeństwa i miłości w dzieciństwie. Jednak obwinianie rodziców nie ma sensu, gdyż oni także doświadczyli takich frustracji od naszych dziadków, a dziadkowie od naszych pradziadków… Bycie rodzicem to nic innego jak ciąg traum i porażek. Możemy przerwać ten łańcuch, jeśli odwołamy się do tego w nas, co nie podlega uwarunkowywaniom sięgającym pokoleń wstecz. Zwykle utożsamiamy się z tymi cechami osobowości, która jest wynikiem naszych starań do zaadoptowania się do warunków panujących w rodzinie. Jest więc ona w dużej mierze wynikiem zapomnienia tego, kim naprawdę jesteśmy. Nie uświadamiamy sobie, że jest w nas coś więcej niż bolesna pamięć przeszłości.

Czym jest to coś więcej w nas, co może nam pomoc? Można to nazwać naszym prawdziwym ja, ale czym ono jest? Tu opowiem o mojej ulubionej metaforze, która mówi, że jest w nas coś niezależnego i wolnego od wszelkich zawirowań, jak centrum cyklonu, które jest zawsze spokojne. Trudno nam uwierzyć, że coś takiego w nas jest, bo na co dzień jesteśmy pogrążeni w chaotycznym wirze naszej cierpiącej duszy. Ale jeśli mamy się wzajemnie troszczyć się o siebie, to nie jest to możliwe bez kontaktu z tym, co nas jest pierwotne i pozaczasowe. Związek, w którym troszczymy się wzajemnie o siebie to związek, który ma swe korzenie w owym centrum cyklonu, gdzie nie sięgają burze małych spraw, a także większych traum. Tylko tam możemy odnaleźć wolność i spokój, bez których tak trudno być ze sobą. Troszczmy się o siebie wzajemnie, dając partnerce/partnerowi warunki do tego, by był sobą.

O podsumowaniach

Mówi się, że koniec roku to pora podsumowań. Zawsze zastanawiało mnie, jak to z tymi podsumowaniami jest. Skoro bowiem prawie wszyscy bawią się, odpalają fajerwerki, otwierają szampana itd. czy to znaczy, że cieszą się w minionego roku, pełnego osiągnięć, radości, zysków i podbojów? Czy może raczej chcą zagłuszyć rozpacz, zapić porażki, stłumić niechęć do samego siebie i bliźnich, oszukując się, że przyszły rok będzie lepszy? Mój pesymizm podpowiada mi to drugie rozwiązanie. Co roku oszukujemy samych siebie, robiąc dobrą minę do złej gry zwanej życiem.

Moim zdaniem radosne obchodzenie nowego roku to rytuał apotropaiczny. Ma nas chronić przed podstawowym lękiem wiążącym się z tym, co ma nadejść, a co jest nieznane. Kiedyś zbiorowe struktury mentalne kazały lękać się potępienia i wierzyć w opatrzność boską, a dziś podobne struktury mentalne każą wierzyć w przyszły sukces i szczęście. Jedno i drugie jest tylko iluzją i by podtrzymać jej istnienie, musimy się oszukiwać. Nie będę się rozgadywał, bo szampan się mrozi, paczka przyjaciół i zimne ognie czekają, tak więc na koniec sparafrazuję tylko słynne powiedzenie Einsteina: „Nie wiem czy wszechświat jest nieskończony, ale jestem pewien, że ludzka zdolność do samooszukiwania jest nieskończona”.

O archetypie dziecka

Każdy mężczyzna ma szansę zostać ojcem, każda kobieta może zostać matką. Wystarczy tylko, by on spłodził, a ona urodziła. A wtedy dostają jeszcze jedną szansę: mogą zobaczyć w życiu swego dziecka obietnicę osobistego odrodzenia, ponownych narodzin w tym życiu. Niestety, prawie wszyscy rodzice nie korzystają z tej szansy, popełniają podstawowy błąd, chcąc by dziecko żyło ich życiem – tym przeżytym albo nieprzeżytym. Nazywają to podniośle wychowaniem. Ale co jest dobrego w uporczywych próbach zrobienia ze swojego dziecka takiego samego idioty, jakim się jest? To rodzice powinni kształtować swoje życie na obraz i podobieństwo swego wzrastającego dziecka, czerpać od niego siłę duchową do nieustannego tworzenia od nowa samych siebie. „Dziecko jest ojcem rodzica” mawiali alchemicy.

Tak o tym napisał kiedyś C.G. Jung:„Dziecko przygotowuje przyszłą przemianę osobowości. W procesie indywiduacji antycypuje ono ową postać, która zrodzi się z syntezy elementów osobowości świadomej i nieświadomej. Chodzi tu zatem o symbol jednoczący przeciwieństwa, o pośrednika, zbawcę, czyli tego, który przywraca całość i zdrowie”. Takim symbolem może być dla rodziców ich dziecko, gdyby tylko potrafili ujrzeć w nim element rzeczywistości symbolicznej, a nie obiekt do wychowywania. Drogi rodzicu – nie produkuj kolejnego kretyna. Chcesz być mądrym staruszkiem? Słuchaj dziecka.

No cóż, ale w ten wigilijny dzień zapewne wybierzesz się na kolejne martwe spotkanie w gronie rodziny, albo na kolejną martwą imprezę w klubie, albo na kolejną samotną nasiadówkę. Jeśli jesteś martwy, to wszędzie, gdzie się znajdziesz będzie drętwo. A dziecko jest żywe. Jest tym, co żywe w każdym z nas. Bo życie to coś znacznie więcej niż rytuały, nawyki, konieczności. To absurdalne i nowe rzeczy, które robimy nawet wtedy (czy może zwłaszcza wtedy?), kiedy jesteśmy starzy. Bądź dzieckiem, bądź szalony, bo martwe jest życie tego, kto nigdy nie zadziwił się nad sobą: „Jak ja mogłem popełnić takie głupstwo!?”

Bogiem bowiem jest samo życie, a najlepszym obrazem życia jest bawiące się dziecko, niewinne i zarazem pełne przeznaczenia, łagodne i okrutne w nieświadomy sposób, nie znające swoich celów, ale nieustannie odradzające się, tworzące przyszłość. Nie wiem dlaczego w tym życiu, wraz z postępem lat, coraz bardziej sztywniejemy i umieramy dla naszej duszy. Wiem tylko, że dziecko, w jego najlepszych aspektach, jest wieczną obietnicą rozpoczynania wszystkiego na nowo, której pragnie cała ludzkość. Jego obraz kompensuje sztywność oderwanej świadomości, pogrążonej w pustce świata społecznego, daje bowiem ludziom zakorzenienie w nieustannym odradzaniu się. Dziecko jest niczym wschód Słońca, jest obietnicą nowego dnia, który wyrywa nas z mroków martwego życia.